30 grudnia 2021 /R | Family News Service
Trzynastego grudnia 1981 r., na widok czołgów na ulicy Warszawy, serce nie wytrzymało – dostał zawału. Telefony były głuche, nie było możliwości wezwania karetki pogotowia. Ofiarny sąsiad, mimo blokad i rewizji samochodów przez wojskowych, podjął się przewieść go do szpitala. Ale nie dało się już go odratować – tydzień później zmarł. Jan Starczewski – niestrudzony społecznik, wielki przyjaciel dzieci, odważny ratownik Żydów, zwłaszcza najmłodszych, więzień obozów koncentracyjnych. 20 grudnia upłynęło czterdzieści lat od jego śmierci.
Pochodził z inteligenckiej, patriotycznej warszawskiej rodziny i to zadecydowało, że w wieku szesnastu lat przerywał naukę w gimnazjum i zaciągnął się do Legionów Piłsudskiego. Maturę zdał po powrocie z frontu, po czym rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Był człowiekiem wielu talentów, znał kilka języków, w tym niemiecki, co bardzo przydało się w czasie okupacji niemieckiej, grał na fortepianie, ale świeżo upieczony prawnik szybko odkrył pasję swojego życie – pracę dla ubogich i życiowo niezaradnych, zwłaszcza opiekę nad dziećmi z ubogich rodzin, zwłaszcza nad sierotami. Procował kolejno w Urzędzie Wojewódzkim, w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, trzy lata przed wybuchem wojny został dyrektorem Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej. W pracy tej, którą zawsze traktował jako służbę, wykazywał się dużą pomysłowością i nowatorskimi rozważaniami. To on zaproponował podział Warszawy na dziesięć okręgów opiekuńczych, a w każdym z nich zorganizował ośrodek zdrowia i opieki społecznej, co ułatwiało działalność pracowników socjalnych, potrafił znajdować środki dla potrzebujących, zracjonalizował opiekę nad porzuconymi dziećmi, przekształcając sierocińce w domy matek z dziećmi. Współpracował z każdym, kto chciał poświęcić się pracy z najuboższymi współobywatelami, ponad podziałami politycznymi i światopoglądowymi. Pisał też artykuły, w których dzielił się zdobytym doświadczeniem, drukował je w prasie branżowej i ogólnej, jeździł na międzynarodowe konferencje zagranicę.
Mając dwadzieścia siedem lat ożenił się z Haliną z Mikołowskich, po roku urodził się Jurek, cztery lata później Marysia. Wojna przerwała doskonale rozwijającą się działalność, jednak dla Starczewskiego była kolejnym wyzwaniem. Działał w podziemiu (używał pseudonimu Jan Korecki), ale
jako dyrektor Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej miasta Warszawy wykorzystywał wszelkie możliwości, jakie stwarzało zajmowanie tego stanowiska. Wydawał przepustki swoim podwładnym, m.in. dwóm Irenom – Sendlerowej i Schulz, dzięki którym mogły wchodzić do getta. Wraz z innymi osobami z konspiracji, zatrudnionymi w kolumnach sanitarnych, szmuglowały szczepionki na tyfus – w sumie za mury zostało przemyconych około siedem tysięcy dawek. Do getta szmuglowano żywność i inne lekarstwa. To była działalność, wymagająca determinacji i odwagi, gdyż od października 1942 r. za jakąkolwiek pomoc, okazaną Żydom, groziła natychmiastowa śmierć lub obóz koncentracyjny. Dyrektor Starczewski angażował się również w wydobywanie żydowskich dzieci z getta. Po przejściu na aryjską stronę żydowskie dziecko otrzymywało nową tożsamość, po czym szukano dla niego bezpiecznego schronienia u rodzin, a najczęściej w żeńskich klasztorach, prowadzących domy dziecka.
Starczewski od lat znał wybitną społecznicę, matkę Matyldę Getter, przełożoną prowincji warszawskiej Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi. Miał do niej pełne zaufanie i wiedział, że powierzone jej dzieci będą bezpieczne. Nie zawiódł się – wszystkie dzieci, a także osoby dorosłe, które przyjęła pod opiekę, szczęśliwie doczekały końca wojny.
Jednak nie za współpracę przy ratowaniu Żydów został aresztowany przez gestapo i osadzony na Pawiaku w lutym 1943 roku. Na przełomie 1942 i 1943 r. niemieccy okupanci przeprowadzili Aktion Zamosc, polegającą na przymusowym wysiedleniu rdzennej ludności, by w jej miejsce osiedlić osadników niemieckich. Wśród około 110 tys. wygnanych, było około 30 tys. dzieci, a spośród nich wyselekcjonowano około 5 tys., które miały zostać zgermanizowane w niemieckich rodzinach. Przewożone w nieludzkich warunkach w zimie, w bydlęcych wagonach, dzieci umierały z zimna i głodu. Transporty przejeżdżały przez Warszawę do Rzeszy i przerażeni mieszkańcy stolicy dowiedzieli się o kolejnej zbrodni. Podziemie prowadziło akcję wykradania dzieci, a Jan Starczewski przekazał lekarzowi obszerną informację dr. W. Hagenowi, który interweniował u władz niemieckich w sprawie porwanych dzieci. Niemiecki lekarz przypłacił swoją interwencję stanowiskiem, zaś Jan Starczewski został uwięziony, później przewieziony do obozu zagłady Auschwitz. Przebywał kolejno w obozach w Neuengamme i Bergen-Belsen, gdzie doczekał wyzwolenia przez Brytyjczyków.
Do ojczyzny wrócił w 1946 r. po dłuższym leczeniu w Szwecji, na koszt tamtejszego Czerwonego Krzyża – ponad dwuletnie uwięzienie w obozie podkopało mu zdrowie. Mimo słabej kondycji nie tracił czasu i zapoznał się z funkcjonowaniem szwedzkiego systemu opieki socjalnej.
W nowych warunkach, w PRL-u, pracował nadal jako społecznik, choć musiał na jakiś czas zamieszkać w Miechowie, gdyż odmówiono mu pracy w stolicy. Ostatecznie władza ludowa doceniła „bezpartyjnego fachowca” i Starczewski pracował w Urzędzie Rady Ministrów, Ministerstwie Finansów, wykładał w Instytucie Higieny, a po zmianach w 1956 r. zorganizował warszawski oddział Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, opiekował się byłymi więźniami obozów koncentracyjnych, był działaczem na rzecz trzeźwości. Nigdy nie zapisał się do partii, jednak korzystał z nowych struktur „państwa ludowego” żeby opiekować się ubogimi i odrzuconymi.
Gdy 13 grudnia 1981 r. zobaczył przez okno swojego warszawskiego mieszkania czołgi, odżyła pamięć o tragicznych wojennych przeżyciach. Dostał zawału. Telefony nie działały, nie można było wezwać pogotowia, w końcu jego sąsiad, wykazując się determinacją i odwagą, zawiózł go do szpitala. Nie udało się jednak już go uratować – tydzień później zmarł. W warunkach stanu wojennego organizacja pogrzebu również była prawdziwym wyzwaniem, jednak zajęły się tym siostry ze Zgromadzenia Rodziny Maryi i warszawski biskup pomocniczy Władysław Miziołek. Żona wraz z garstką przyjaciół odprowadzili go na Powązki. Przebywające na stałe w Stanach Zjednoczonych dzieci dowiedziały się o śmierci ojca dwa miesiące po pogrzebie, gdyż Polska była odcięta od świata i wszelka możliwość kontaktów ze światem została zablokowana.
Family News Service